“ENTER THE MATRIX” – postanowiłem ostatnio odświeżyć sobie kultową produkcję rodzeństwa Wachowskich, która na dobrą sprawę z „trylogią” ma niewiele wspólnego. Co mam na myśli? Osoba, która zaznajomiła się jedynie z trójcą obrazów pełnometrażowych, ma całkowite prawo poczuć się zagubioną w meandrach wielowątkowej fabuły. Wachowscy skonstruowali ją tak, by każda jej część korzystała z uroków innego medium. Do pomocy zatrudniono doświadczonych i utalentowanych twórców (programistów, animatorów, „komiksiarzy”), którzy poinstruowani przez dwójkę reżyserów rozpoczęli pracę nad kreowaniem swoich rozdziałów. I tak, aby w pełni doświadczyć fenomenu „Matrixa”, po seansie pierwszego filmu należy obejrzeć kompilację krótkometrażowych animacji „Animatrix”, zagrać w grę „Enter the Matrix”, dokończyć kinową trylogię pokazem „Reaktywacji” oraz „Rewolucji”, dodatkowo domykając niektóre wątki poprzez lekturę komiksów i dołączenie do społeczności oficjalnej gry MMO (niestety już nieaktywnej). Jak widać, widz musi wyjść poza utarty schemat szybkiego oglądania filmu i odkładania go na półkę, bo jeśli chce w każdym calu zrozumieć przedstawioną w nim opowieść, zmuszony jest do poszukiwania tropów również i na innych szczeblach rozrywki. Keanu Reeves, aktor wcielający się w Neo, głównego bohatera filmu, w wywiadzie dla TV Guide zaznaczył, że „to, co widzowie wyciągną z Matrixa (…), zależy od ilości energii, którą w to włożą” . Do dzieła Wachowskich nie można więc podchodzić z marszu – przed seansem należy solidnie się do niego przyszykować. Przeciętny widz może jednak nie mieć chęci aby poświęcić swój cenny czas na odrobienie „pracy domowej”.
Najnowszą grą wchodzącą w kanon serii jest „Path of Neo” , pozwalająca graczowi wcielić się w Wybrańca i odegrać kultowe sceny z filmów, a także – co jest chyba najważniejsze – dająca mu szansę wyboru alternatywnych ścieżek rozwoju historii. Nie trzeba więc dodawać, że wiąże się to z intrygującą możliwością całkowitego odmienienia losów Syjonu. Gra, podobnie jak inne składowe zjawiska zwanego „Matrixem”, obfituje w rozmaite wskazówki, dodatkowe wątki i skrzętnie ukryte smaczki przeznaczone dla miłośników marki, zatem zasiadający do niej gracz powinien mieć już pewne pojęcie na temat mitologii Wachowskich. Utrudnienie to nie tyczy się wyłącznie owej gry wideo. Z jakkolwiek ciekawym przypadkiem konwergencji nie mielibyśmy tu do czynienia, autorzy zapomnieli najwidoczniej o koniecznej samowystarczalności poszczególnych mediów. Tutaj szukanie odpowiedzi staje się niejako obowiązkiem, a przecież „Matrix” to nie serial i każdy komponent cyklu winien być przystępny dla wszystkich odbiorców. Wymaganie od widza przewertowania sterty komiksów, czy przejścia „Enter the Matrix” w przerwie między filmami zdaje się być nieco chybionym pomysłem. Ambitnym, lecz mimo to chybionym. [Pawlik]
EASTWOOD, CLINT – w obiegowej opinii najtwardszym facetem, stąpającym po Błękitnej Planecie, jest Chuck Norris, znany głównie z miernego serialu, miernych filmów i miernej jakości dowcipów. Oczywiście jest to nieprawda. Na miano najbardziej męskiego człowieka na Ziemi, który za pomocą jednego dotknięcia przemieniłby cały zespół One Direction w twardzieli żujących szerszenie i pijących kwas siarkowy, zasługuje tylko i wyłącznie Clint Eastwood. Nie tylko dlatego, że w filmach zazwyczaj wciela się w bohaterów wypełnionych od stóp do głowy testosteronem, ale też dlatego, że jest jedną z niewielu wyrazistych postaci w amerykańskiej kinematografii, potrafiącej wyrażać głośno swoje poglądy. Publicznie poparł prawo homoseksualistów do małżeństw, jednocześnie wspierając w kampanii prezydenckiej Republikanów: Rona Paula i Mitta Romneya (dla tego ostatniego wygłosił nawet głośne przemówienie, w którym rozliczał się z czteroletnią kadencją Obamy, a które zrobiło furorę w sieci). Mimo że ma już 83 lata nadal aktywnie zajmuje się swoją karierą, nie rozmieniając się przy tym na drobne: zamiast tanich historii tworzy filmy o ciężkim klimacie („Bez przebaczenia”), przygnębiającej fabule („Za wszelką cenę”), a także rozliczające się z ważnymi tematami („Gran Torino”) czy dwuznacznymi postaciami („J. Edgar”). Nic więc dziwnego, że za swoje popisy za kamerą zebrał najważniejsze nagrody w przemyśle: Oscary, Złote Globy i szereg innych. Jako aktor szło mu nieco gorzej – Eastwood gra praktycznie zawsze tego samego bohatera – milczącego, zgorzkniałego faceta, zawsze kierującego się jednak pewnymi zasadami. Trzeba jednak przyznać, że wychodzi mu to świetnie – jego bezimienny łowca nagród w „dolarowej trylogii” Sergio Leone czy detektyw w „Brudnym Harrym” przeszedł już do klasyki kina, a tekstu „Go ahead, make my day, punk” używały już takie osobistości jak Ronald Reagan czy Terry Pratchett. Takim osiągnięciem nie może poszczycić się Chuck Norris – tak samo jak nie może się poszczycić prestiżowymi filmowymi statuetkami, znajomością z Mittem Romneyem oraz piosenką Gorillaz. Pozostaje mu rola głównej postaci w internetowych dowcipach. Bo z Eastwooda nikt się nie śmieje. Bo to ten koleś, z którym nie warto zadzierać. [Miro]
“EVITA” – Madonna nie jest dla mnie ani wybitną osobowością ani interesującą wokalistką. Uważam, że zachwyty nad jej płytami (nawet tymi starszymi, „kultowymi”) są grubo przesadzone. Nie umiem doszukać się w niej tego fenomenu, który widzi reszta świata. Najgorszą jest jednak aktorką (choć podobno jeszcze gorszą reżyserką). Dlaczego więc warto zobaczyć „Evitę”, skoro główne skrzypce w filmie gra właśnie królowa muzyki rozrywkowej? Bo muzyczna biografia Evy Peron to fantastycznie napisany, skomponowany i zrobiony musical. Madonna w jednym z wywiadów wspominała pracę nad tym filmem bardzo źle. Mówiła, że reżyser był stanowczy i nie brał pod uwagę żadnych uwag artystki, a także, że pierwszy raz (!) musiała wybrać się na lekcje śpiewu. Alan Parker wiedział, co robić. Nie poddał się zadufanej gwieździe i poprowadził film po swojemu. Wszystkim wyszło to na zdrowie a Madonna ma jedyną udaną kreację w dorobku. „Evita” to musical z prawdziwego zdarzenia. Twórcy pozbyli się niemal wszystkich dialogów mówionych (Banderas w filmie wypowiada jedynie dwa zdania, resztę wyśpiewuje). A dodane piosenki idealnie komponują się zresztą utworów znanych z broadwayowskiej sceny. Zwłaszcza fantastyczne „You must love me” nagrodzone Złotym Globem i nominowane do Oscara.
Droga “Evity” na ekrany była długa i męcząca. Alan Parker zachwycił się musicalem już w roku jego powstania, w 1977. Od razu poprosił słynnego Andrewa Lloyda Webbera o prawa do sfilmowania historii Evy Peron. Ten jednak w tamtym czasie nie widział takiej potrzeby. Zgodę wydał dopiero pięć lat później. Parker był jednak zajęty innymi projektami i tym razem to on nie wyraził zainteresowania. W międzyczasie scenariusz skakał od reżysera do reżysera (między innymi do Spielberga), by na początku lat 90-tych wrócić do Parkera. Ten z wielkim zapałem ruszył do pracy. Problemem jednak okazała się odtwórczyni głównej roli. Patti LuPone, która odgrywała rolę ukochanej ludu w teatrze zaproponowano co najwyżej rolę matki Evity. Ostatecznie o rolę walczyły Michelle Pfeiffer, Meryl Streep oraz Madonna. Streep była po szkole muzycznej i śpiewać umiała (co pokazała w „Ze śmiercią jej do twarzy” i kilka lat później w „Mamma Mia!”) podobnie zresztą Pfeiffer. Wybrano jednak najsłabszą wokalnie Madonnę. Dlaczego? Zapewne ze względu na jej popularność. Dziś wiemy, że filmu nie położyła, ale ja ciągle zastanawiam się jakby to było gdyby “Evita” miała twarz Streep. [Łukasz]
EUROPEJSKIE KINO – Hollywood – to słowo u wielu osób powoduje kinemataograficzny orgazm. Rzesze widzów z całego świata zachwycają się kinem tzw. stylu zerowego, który w większości proponowany jest właśnie przez twórców z amerykańskiej fabryki snu. Tymczasem na drugim planie od wielu lat pozostaje kinematografia rodem ze Starego Kontynentu, która niejednokrotnie bije na głowę produkcje zza Oceanu. Dowodem tego są chociażby kolejne filmy Michaela Hanekego, Thomasa Vinterberga, Larsa von Triera czy Ulricha Seidla. Europejska kinematografia może nie charakteryzuje się oszałamiającymi efektami specjalnymi, nie karmi kinomanów technologią trójwymiarową, zawiera jednak elementy, których próżno szukać w Hollywoodzie (choć są oczywiście wyjątki). Tymi są świetne scenariusze, które składają sie na wyszukane oryginalne historie, umiejętność rewelacyjnego budowania napięcia etc. Owszem, mistrzowie z Ameryki potrafią tchnąć w swoje dzieła świeżość i wypuszczają na światło dzienne perełki, ale jest to zabieg niezwykle rzadki – produkcje z filmowego wzgórza są przepełnione sztampą i schematycznością, robione na tzw. jedną nogę. Co innego autorzy kina europejskiego. Dlatego cieszę się, że powstają takie dzieła jak Polowanie, Miłość, Jabłka Adama, czy trylogia Raj. Warto wspomnieć także, że gdyby nie szwedzka trylogia Millenium, Fincherowską Dziewczyna z tatuażem nie miałaby prawa bytu. Uważam więc, że warto inwestować w kino Starego Kontynentu, ponieważ Duńczycy, Węgrzy, Niemcy, czy Austriacy wcale nie są gorsi w robieniu filmów od swoich kolegów zza wielkiej wody. Podstawowym problemem nie są więc umiejętności, a budżety, ale to już temat na inną literkę – podobnie jak problem kinematografii polskiej, do której celowo się tutaj nie odniosłem. [Maniek]
Source:
http://cinemacabra.pl/filmowy-alfabet-e/